czwartek, 25 grudnia 2008

Saint Germain - "From Detroit To St Germain"

Jestem śniegiem wciąganym przez eleganckich dresiarzy. Wiercę w nozdrzach, trawię zatoki, rozwieszam kotarę stroboskopowej bani. Jestem w kilkunastu nosach naraz, wszystko mam poprzypinane do sznureczków, które trzymam dwoma parami swoich rąk, jestem Nataradżą tańczącym w samym sobie, zewsząd otoczonym oceanem bani, morzem pigułowej przędzy, która - jednakże - nie rośnie, a zaciska się wokół "siebie" (mnie?) jak pierścień (?) nałożony na serdeczny palec potężniejszego bóstwa. Lecz kiedy się w tym transie skupić na moment, na moment spróbować otrzeźwieć - okazuje się, że wcale nie jest to wszystko takie spektakularne. Że - owszem - powietrze dudni jednostajnym rytmem, ale - równocześnie - ryby pływają, "mgła opadła wcześniej" a "kolibry przystają nad kwiatem kapryfolium"; i - o! - to jest ten trop! Wszystko jest teraźniejsze, lecz nie "przyjemnie dotykalne" a miałkie, kleiste. Karzeł, Wamana, opukuje deski. Każdą z osobna; "bardzo pojedynczo".

Brak komentarzy: