niedziela, 28 grudnia 2008

Tourette - "Parmi Les Pierres Eclatees"


Ujokop mywon miom w ćiwatsu ymisum, ęfazs hcadohcs op ymisonw mecjo z mezar. Nie jest duża, ale potwornie ciężka. Po zalogowaniu możesz dodać lub zmienić stan konta. # # # # # # # # # # # # # # # # U # # # # # # # # # # # # # # # # # ? # # # # # # # # # # # r # y # b # a # # # # # # # # # # # # W głowie wschodzi radiosłońce i piszczy, by obudzić. Anteny wierzgają jak sarny.
  • ) ) ) ) ) ) ) ) ) ) ) ) ) ) ) ) ) ) ) ) ) ) ) ) ) ) ) ) ) ) ) ) ) ) ) ) ) ) ) )
  • ( ( ( ( ( ( ( ( ( ( ( ( ( ( ( ( ( ( ( ( ( ( ( ( ( ( ( ( ( ( ( ( ( ( ( ( ( ( ( (
gry samochodowe

PAMIĘĆ NAGRODA

sobota, 27 grudnia 2008

Distance - "My Demons"

Sprzedawcy (konstruktorzy?) studni robią oszałamiającą karierę w Polsce, jakbyśmy (my, Polacy) wcześniej studni nie znali. Zwłaszcza kobiety są zachwycone. Oddają się sprzedawcom (konstruktorom?) i wychowują ich dzieci. Wszystko idzie w niesamowitym tempie. Dopiero po kilku latach (?), wypełnionych stawianiem studni na każdym "kroku", tuż obok siebie, a czasem nawet - jedna na drugiej, kiedy tworzą się olbrzymie, "studniane" monolity; przerażające ołtarze opiewające wydrążoną w ziemi dziurę, pełną powietrza - i właśnie! T y l k o powietrza. Więc dopiero po kilku latach (?) władze zauważają, że już niewiele studni "operuje" wodą, że są same dla siebie; jak te pawie ogony, mające przyciągnąć partnerki. Coś trzeba z tym zrobić. [cięcie] Jestem nauką języka. Nie, nie "nauczycielem", nie "lektorem", nawet nie "podręcznikiem". Jestem nauką języka, i to nawet nie "języka obcego"; ale jakąś bezkształtną (a mimo to jakby "kościstą"; "chitynową") gramatyką, składnią, fleksją, etc. Czasem, który upływa na przyswajaniu sobie nowych słów, nieświadomym ćwiczeniu koniugacji; takim, który upływa na marginesie "czasu właściwego", jest jego "podzbiorem"; uchem kubka za które ten kubek się do ust podnosi.

piątek, 26 grudnia 2008

Herbie Hancock - "Empyrean Isles"

Ktoś potwornie śmieje się z babci; przeszkadza jej, stojąc pod balkonem i kopiąc piłką w ścianę bloku. Muszę sprawdzić kto to, ale nie mam przy sobie telefonu (?!), więc - "jest to niemożliwe" (tak tłumaczę sprawę babci). [cięcie] Państwo ręczników buduje ołtarz ze śniegu, mają potężną ideę, jakoby potrafiły "opatulać śnieg" swoimi "ciałami", przez co stają się mocniejsze "w oczach innych nacji" (?). [cięcie] Koloruję taśmę filmu animowanego polskiej produkcji - "Królestwo zielonej polany", jestem moim własnym sąsiadem z dzieciństwa, mam farbki i pędzelki równiutko ułożone na własnoręcznie zrobionym biurku, a właściwie "stelażu" ze sklejki; obserwuję jak "sam siebie odwiedzam" (!), tj.: będąc swoim sąsiadem, odwiedzam się (siebie) jako dziecko, wraz z synem sąsiada, Michałem. To dziwne uczucie, bo obaj (ja z dzieciństwa i ja-sąsiad) "wiemy", Michał nie. Czuję się naprawdę dorosły. To jest jak pływanie w chłodnej wodzie tuż po chorobie.

czwartek, 25 grudnia 2008

Saint Germain - "From Detroit To St Germain"

Jestem śniegiem wciąganym przez eleganckich dresiarzy. Wiercę w nozdrzach, trawię zatoki, rozwieszam kotarę stroboskopowej bani. Jestem w kilkunastu nosach naraz, wszystko mam poprzypinane do sznureczków, które trzymam dwoma parami swoich rąk, jestem Nataradżą tańczącym w samym sobie, zewsząd otoczonym oceanem bani, morzem pigułowej przędzy, która - jednakże - nie rośnie, a zaciska się wokół "siebie" (mnie?) jak pierścień (?) nałożony na serdeczny palec potężniejszego bóstwa. Lecz kiedy się w tym transie skupić na moment, na moment spróbować otrzeźwieć - okazuje się, że wcale nie jest to wszystko takie spektakularne. Że - owszem - powietrze dudni jednostajnym rytmem, ale - równocześnie - ryby pływają, "mgła opadła wcześniej" a "kolibry przystają nad kwiatem kapryfolium"; i - o! - to jest ten trop! Wszystko jest teraźniejsze, lecz nie "przyjemnie dotykalne" a miałkie, kleiste. Karzeł, Wamana, opukuje deski. Każdą z osobna; "bardzo pojedynczo".

środa, 24 grudnia 2008

Charlie Haden with Michael Brecker - "American Dreams"

Najpierw kaszlę przez pół nocy, wymęczony idę do kuchni napić się syropu. [cięcie] Musimy (ojciec i ja) ściąć drzewko pod choinkę, wychodzimy do ogrodu, tam tylko wielkie sosny, więc postanawiamy ściąć jedną w połowie pnia, i żeby ten "wierzchołek" służył za choinkę. Ja przytrzymuję pień (sam nie mam pojęcia po co), przy okazji oglądając wielkie, kolorowe bombki rozsiane dookoła, jak grzyby skryte w igliwiu. Jakoś wstydzę się o tym powiedzieć ojcu, więc co chwilę muszę na niego zerkać i podtrzymywać rozmowę o samochodach. Ojciec wyłuszcza autorską teorię zbierającą doświadczenia anarchoprymitywizmu, potwornie krytykuje "ideę samochodu". Z przerażeniem odkrywam, że tak naprawdę nie pomagam własnemu ojcu, że zmyliły mnie okoliczności i "scenografia" (przydomowy ogród); "ojciec" ma twarz Teda Kaczynskiego! Wszystko zaczyna się układać w spójną całość (bombki - "bombki" leżące dookoła, mój "wstyd" zmieszany z przestrachem). [cięcie] "Prowadzę samolot." Wewnętrzna sprzeczność: jednocześnie "lecę", jak i "idę z nim" do lekarza. Dookoła kaszel; jakbym stał na skrzydle i słuchał silników. W poczekalni, patrząc na pielęgniarkę?

wtorek, 23 grudnia 2008

Brecker Brothers - "Blue Montreux"

Gorączkowo szukam cukru, sklep jest całkowicie pusty. Puste półki, puste stelaże; jestem w dziale AGD, znakomicie zdaję sobie sprawę, że cukru tu nie znajdę, a mimo to - "głupio" jest się "poddawać", więc szukam i szukam, póki - jakimś cudem - nie spotykam twarzy Andrzeja Simsaka (tak, - tylko twarzy!), której wyraz (graniczne zniesmaczenie) instruuje mnie co do dalszej drogi. [cięcie] Jestem obszukiwany przez ochronę, oni chyba wiedzą, że chcę ten (?) cukier wynieść, ale muszą czekać na zwierzchników. Jest potworny wstyd; taki, że aż się w powietrzu unosi, że jakoś mi coraz gorzej oddychać, po kieszeniach szukam czegoś, co mogłoby mi pomóc, ale jest tam tylko ten (?) nieszczęsny cukier, rozsypany - teraz nie mogą dowieść, że to od nich, bo opakowania nie ma, jestem spokojny, "bezgranicznie bezpieczny", tryumfuję, mogę sobie pozwolić na piwo w knajpie, to piwo też się zaczyna nad głową unosić, miesza wraz z duchotą, której się - o dziwo - do końca nie pozbyłem, wychodzę ze sklepu i mam karmel we łbie, niby boli, niby cieszy, sam już nie wiem.